poniedziałek, 16 lutego 2015

Ona ma to coś...

Nigdy nie byłam duszą towarzystwa. Owszem, lubiłam spotykać się ze znajomymi, dobrze się z nimi bawiłam, nie byłam konfliktowa. Ale zawsze byłam gdzieś w cieniu innych. Dojrzewaliśmy, przechodziliśmy pierwsze miłości, zauroczenia. A ja patrzyłam na to jakby z boku i zazdrościłam. Zawsze, jeśli ktoś miał powodzenie, to nie byłam to ja. Jeśli w grupie jakaś dziewczyna się komuś spodobała, nie byłam to ja. Pozostawało mi leczyć załamane, zauroczone serce i pisać pamiętniki. Nie byłam brzydka. Nie byłam gorsza. Może trochę bardziej przy kości, ale to nie tu tkwił problem. Dziś już wiem, że brakowało mi pewności siebie, poczucia tej kobiecości która budziła się w moich rówieśniczkach. A nastolatkowie są okrutni...

Gdy w końcu postanowiłam się "wziąć za siebie" (o zgrozo), spadać zaczęła waga, a poczucie własnej wartości rosło. Cieszyło mnie to, ale nadal w mojej głowie tkwiła ta zakorzeniona bojaźliwość. Nie potrafiłam z podniesioną głową przejść obok grupki facetów. Ktoś się na mnie spojrzał, a ja chowałam głowę w piasek. "Bo może wyglądam nie tak?" Jedynym momentem w którym skorzystałam z tego chwilowego przypływu było pójście na dyskotekę i poznanie mojego obecnego męża na parkiecie. Tak, tak :) Można poznać miłość swojego życia mając 17 lat na parkiecie głośnego klubu - to się zdarza, naprawdę :)

Później minęło wspomniane przeze mnie 6 lat wegetacji. Gdy zaczęłam na nowo żyć, myślałam, że już wszystko będzie tak jak powinno. Ale niestety, nie wszystko jest tak kolorowe jak w bajkach.

Jestem kobietą. Jak w każdej z nas, jest we mnie nieco próżności. Z okresu odchudzania zostało mi na pamiątkę może nieco zbyt duże zwracanie uwagi na swój wygląd. Staram się dbać o siebie, nie zapuścić się, mimo iż jestem taką trochę kurą domową z małym dzieckiem, mam stałego partnera i w sumie najważniejsze powinno być dla mnie to, że podobam się Jemu. Ale nadal świta w mojej głowie, że przeszedł ze mną to piekło, że mnie zna i nigdy nie powiedziałby mi że mam za dużo tu i ówdzie, bo mogłoby się to skończyć źle. Mam co prawda już większy dystans do siebie. Wiem, że nie będę idealna i nawet do tego nie dążę, bo nie chcę na siebie narzucać aż takiego rygoru. Wzdrygam się nawet na samo jego wspomnienie. Dodatkowo moja choroba tarczycy nie ułatwia mi sprawy. Tak czy inaczej, dalej chciałabym wiedzieć, że jestem atrakcyjna i odczuć to co jakiś czas nawet od obcych osób...

Ostatnio rozmawialiśmy o tym, że w towarzystwie nadal to ja jestem tą ostatnią do której lgną faceci. Nie czuję się przecież gorsza, nie czuję się brzydsza od moich koleżanek, ale...No właśnie. Podczas, gdy one pielęgnowały w sobie pewność siebie, swoje poczucie wartości, ja pielęgnowałam swoje kompleksy. Wrosły one we mnie tak głęboko, że już nawet nieświadomie wyglądam na (pisząc bez ogródek) "najsłabszą sztukę w stadzie". Inne patrzą na facetów z góry, ja nie patrzę wcale. Inne podświadomie flirtują spojrzeniem, gestem, ja tego unikam. Inne potrafią postrzegać siebie w sposób niezwykle atracyjny, ja zwykle szukam dziury w całym.

Nie wiem, czy jest to kwestia charakteru, wychowania, doświadczeń życiowych, ale wiary w siebie trzeba się uczyć od zarania. Trzeba pielęgnować w sobie swoje zalety, nie skupiając się zbytnio na wadach, bo niechybnie te drugie przysłonią pierwsze...Moja samoocena i tak jest teraz na niezłym poziomie i na co dzień nie odczuwam zbytnio emocji o których napisałam. Jestem spełnioną żoną i matką i uważam, że mimo tych przykrych doświadczeń, jestem teraz w świetnym punkcie życia. Jednak zdarzają się takie myśli.

Apeluję więc: Nie pozwól, by ktokolwiek Cię oceniał, nie pozwól, by to odbiło się na Twojej samoocenie! Pielęgnuj swoje zalety i wiedz, że to właśnie TY jesteś tą jedyną w swoim rodzaju, dla kogoś najpiękniejszą i najmądrzejszą, jedyną na świecie Osobą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz